Przez trzy
tygodnie lipca było może pięć dni słonecznych z prawdziwego zdarzenia.
Takiego meksykańskiego. I z siedem wietrznych. I 10 deszczowych. Nie
bardzo meksykańskich.
Ale przez cały ten czas w
moim sercu rozciągały się złocone słońcem - niech będzie, meksykańskiej
mocy - plaże i zatoki, albowiem miałem przy sobie swego syna.
Trzy tygodnie.
Ktoś gdzieś Tam, z tych Naczelnych Sterujących, albo się spoił grogiem, albo się zwyczajnie w zaspaniu potknął.
Dość powiedzieć, że ruchem jakimś niewątpliwie omyłkowym oparł się o
dźwignię Zmiany Losu i stało się. Nie mieszkam już z własnym synem.
Duży Tygrys i Mały Tygrys znalazły się na różnych sawannach. Skoro już
tak wyszło, to jedna rzecz jest poza wątpliwością. Otóż każda minuta
spędzona razem, nawet najzwyczajniej zwyczajna, jest niezwyczajnie delektowana.
I wcale nie musi to być minuta spędzona w Maroku czy na Pierścieniach Saturna. Tak to już jest.
Albowiem nie trzeba cudów zewnętrznych, by czerpać te wewnętrzne. Najzupełniej nie.
Zresztą... kto powiedział, że siedząc w fotelu czy wannie, nie można przedzierać się przez gąszcz amazoński?
Albo żeglować. I to daleko. Jak widzicie na poniższym zdjęciu,
sprawa całkiem poważna. Konkretna, bo dwuokrętowa flota, wyruszyła na
Islandię przez Wyspy Popękane, i dalej, przez Wyspę Jaguarów, by szukać
skarbu w wulkanie. Co prawda na Islandii czekał na nas wrogo nastawiony
hufiec Rudolfa Mrocznobrodego, ale co tam... Wszak my byliśmy piratami. I
nawet tarantulę mieliśmy w szeregach.
Pluszową, co niczego jej nie ujmowało. ;)
W zbiornikach na rufie zmagazynowana była, naturalnie, żywność
długoterminowa w rodzaju arachidów. Oraz krótkoterminowa: surówka z
białej kapusty. Frapuje mnie widok tej piłki na pokładzie towarzysza,
kapitana Jacobsa, dawniej dowódcy Czerwonych Kurtek w
służbie królowej Anglii, w owej zaś chwili pirata (co w końcu jest
większą frajdą). Nie przypominam sobie jej spożytkowania. Być może
kapitan Jacobs zabrał w niebezpieczny rejs kulę armatnią. Ale raczej do
takiego olimpijskiego pchnięcia kulą [w podchodzącego wroga], bo dział
nie posiadaliśmy.
Mój syn uwielbia ten taras, a i dla mnie jest on bardzo ważny. I dla naszych kotów. :)
Dziwne się to może Wam wyda, ale radość mnie rozpiera, gdy widzę moje
koty skradające się po gałęziach drzewa lub gimnastykujące się na patio.
Wiem, że mają ode mnie i dom, i małą prerię - i bardzo mnie to cieszy.
Na taras wychodzę, by potrenować, nabrać powietrza pachnącego
drzewami albo spojrzeć w słońce. Czasami, by zrobić to ostatnie,
wskakuję na murek i ku wyraźnej aprobacie kotów wkraczam na dach
sąsiedniego budynku.
Na dachu tym, w ciepły dzień, medytowaliśmy sobie z Małym Tygrysem wygodnie ułożeni na kołdrze i było to naprawdę nieomal tak urocze, jak taki spacer po Pierścieniach Saturna.
Na dachu tym, w ciepły dzień, medytowaliśmy sobie z Małym Tygrysem wygodnie ułożeni na kołdrze i było to naprawdę nieomal tak urocze, jak taki spacer po Pierścieniach Saturna.
Irlandia jest mistycznym krajem, co często wypływa w różnych
sferach. Na przykład w sferze aury. Bo weźmy takie święto, jak Dzień
Dziedzictwa. W poprzedzające je dni pogoda może być - i była - bardzo
niespacerowa, przy czym NAPRAWDĘ normą jest, że dwadzieścia razy
dziennie zmienia się mocno. I to mgnieniu oka. Wychodzisz z domu w
kurtce, bo wiatr szarpie gałęziami? Okej, nie zdziw się jednak, jeśli za
dziesięć minut ją ściągniesz, bo nagle odczujesz sudański nieomal
skwar, kiedy tylko wyjdzie słońce.
A za kolejny kwadrans przyda się parasol - wszak grad to tak zwyczajny widok dla przechodnia. Zwyczajny na niego atak.
Prawdziwie frapują mnie znaczne skoki temperatury [w krótkich
odstępach czasu], którymi steruje tylko gra miedzy słońcem, a chmurami.
Wracając zatem do pogodowej mistyki... W dni poprzedzające Dzień
Dziedzictwa pogoda była bardzo niespacerowa i nie za bardzo też zresztą
"kramowa". Po świecie też taką się stała, i to natychmiast. A w samo to
święto?
Otóż było i kramowo, i spacerowo. Co prawda gra miedzy słońcem i
chmurami wciąż się toczyła, dlatego widzicie nas w bluzach. Ale
świętować się dało.
Samo święto jest chyba największą atrakcją małej,
dwunastotysięcznej Balliny. Po ulicach przechadzają się ludzie w
ubiorach z XIX wieku, kowboje, Indianie i niespecjalnie identyfikowalni
dziwacy, zaś kramy oferują domowe wypieki, drewniane zabawki i ogólny
nawał bibelotów wszelkich. Ale nie kupowaliśmy ich "na worki". Radośnie
skoncentrowaliśmy się na wyżerce.
Aczkolwiek w konkursie siłowym na uderzenie młotem wygraliśmy
irlandzką rękawicę bokserską. Ma hobbitowy rozmiar, ale satysfakcji to
nie umniejsza. :)
Nigdy nie zmuszałem syna do sportu, natomiast rozsiewałem "kiełki zachęcające".
Zmuszanie maluchów do gimnastyki, gry w curling czy do rzutu młotem a
la berserk mija się z celem. Nie tylko dlatego, że nikt terroru
uprawianego na swojej osobie nie lubi, pacholęta tym bardziej nie. Ale
po pierwsze: dzieci mają własny, pięknie a czysto intuicyjny program
rozwoju ducha i ciała, co należy z wyczuciem podpierać programem
rodzicielskim. Po drugie: kwestią czasu jest tylko, gdy mały Tygrys,
Leopard czy inny Mumakil zacznie z własnej, radosnej woli uprawiać
sporty ojca swego.
Miłość do futbolu wykwitła u Kuby Tygrysa mniej więcej w tym wieku,
w którym i u mnie się ona objawiła. Tu bezpośrednim zapalnikiem okazało
się naturalnie Euro. W ciągu tych trzech tygodni, w piłkę graliśmy
nieomal każdego dnia (sami lub z towarzystwem). Przy czym zazwyczaj na
tarasie rozgrywane były partyjki dzienne, a przed lub po kolacji
konkretne euro-mecze na dużym boisku, które pod tym tarasem się
rozciąga.
Nie pamiętam już, za co mój kamrat Dariusz otrzymał tę czerwoną
kartkę. Być może był to tylko neutralny test kartek w drodze na boisko.
Muszę zachrumkać jak takie bardzo ukontentowane prosię w kwestii
lokalizacji. Albowiem wszędzie mam blisko. Wiśniowe drzwi po prawej
stronie wiodą do naszej klatki schodowej. Zaś widoczny tu lokal to sklep
polski. Dystans między tymi drzwiami o tramwaj się nie prosi.
Obok jest warzywniak, "chemia", apteka, po drugiej stronie ulicy
Tesco... Gdy zabraknie śmietanki do kawy, nie kłopoczę się nawet wymianą
klapków na buty. Wracam z towarem nim dzbanek wcześniej wstawiony
zagotuje wodę. No wygodnie, a jak.
A boisko? Ano z drugiej strony apartamentowca. Dobre dwie minuty marszu. Mordęga. ;)
Co do apartamentowca. Tu, w Irlandii, nie oznacza to niczego luksusowego. Po prostu jakiś odpowiednik polskiego bloku.
Fakt, że jednak wyraźnie lepszy odpowiednik.
Dzięki Kubie nareszcie się zaktywizowałem. Przybył w krytycznym już
momencie, w którym moje ciało nabierało z bezczynności druidowej urody i
wrastało w krzesło. Myślę, że oderwałem je w ostatniej chwili.
A skoro już oderwałem, to rozruszałem tak, by czuło, że ma mięśnie i kości.
Dziecko, ten cudowny generator energii, to fantastyczny rozrusznik
[serca, umysłu i mięśni wszelkich] dla dorosłych, którzy zbyt szybko
stają się druidami... Jak słyszałem, niektóre afrykańskie narody
kształtują wyśmienitych biegaczy dzięki zwyczajowi biegania za
antylopami i innymi płochliwymi zwierzętami. No cóż, niegłupie. Ale
myślę, że nam, Europejczykom, naprawdę wystarczy gonić za dziećmi. :)
A co po zaciętym meczu (zazwyczaj wieńczonym karnymi)? Ano kąpiel, jasna rzecz.
Hm, byłem przekonany, że z piany zrodziła się nam (no, przynajmniej Grekom) Afrodyta. A tymczasem wypienił się na świat nie kto inny, jak Święty Mikołaj.
Coś szybko w tym roku. ;)
A ten mały na bocianim gnieździe to ja. To znaczy: ja tym małym
operuję. Z kolei kapitanem jest niejaki Jacobs. Tak, znowu jakiś
dezerter z Czerwonych Kurtek. ;)
Po kąpieli (i kolacji, i kolejnej odsłonie naszego ulubionego Scooby-Doo, i po czytaniu bajek polskich i angielskich) coś nie mniej znaczącego dla formy jak sam trening. Sen.
Ano tak. Tyle już pisałem o kotach. Koty w domu są i to dwa. A
dokładniej: prawdziwe kocie księżniczki. Tu widzimy tę dumniejszą z
nich, Słodką (imię wymyślił Kuba). Duma Słodkiej zaczęła się objawiać po
tym, gdy w domowe progi zawitała druga kotka, Lilka. Ach, te kobiety. ;)
Śpiący w przytuleniu chłopiec z kotem. Zaprawdę widok kojący serce i ciepło weń wtłaczający. Czyż nie?
Są takie sporty, do których dzieciąt brać się nie powinno. Król
Leonidas i jego nauczyciele WF-u pewnie zmarszczyliby brwi, a może nawet
ręce z włóczniami wznieśliby na te słowa, ale do sztang i worków trzeba dorosnąć.
Jeśli jednak od czasu do czasu Mały Tygrys potowarzyszy Dużemu w
takimże dojo, to nic się nie stanie i Zeus nie zagrzmi. W końcu kilka
łupnięć w worek dla zaspokojenia chłopięcej ciekawości to rzecz w pełni
naturalna.
Ostatecznie to jeszcze nie pankration... ;)
Mały Tygrys robi groźną minę, pamiętajmy jednak, że to ten sam chłopiec, który ratuje osy tonące w basenie. :)
A skoro już jesteśmy przy basenie... Co prawda krytym. [Uwaga: Tygrysy w agresywnych czerwonych czepcach!!!]
Mój Tygrys uwielbia wodę. Konfrontacja z głębinami to jedna z wielu
sfer, w których mój syn mnie przebija. I to na wylot! Co nie bez kozery
mówię. Ja w jego wieku miałem polot mumii i śmiałość giętkozęba
wielopłetwego. Nauczyłem się pływać w wieku, hm... co tu ukrywać, 13
lat. A pierwszy skok na główkę odważyłem się wykonać w drugiej klasie
liceum. Ano. Taki ze mnie Ichtiander lichy był.
Tymczasem Kuba jest w wodzie prawdziwym rekinem tygrysim. Widoczny
na zdjęciu sprzęt wspierający zazwyczaj towarzyszy mu w pierwszych
chwilach. Potem mój chwat stopniowo odłącza elementy ekwipunku, jakby
rakietą był, co się redukuje w kosmosie. ;)
Co więcej, i to już do reszty dowodzi tygrysiego charakteru Kuby (którego ja nie miałem, może raczej okapi-charakter), w pewnym momencie jestem zwyczajnie przeganiany. Że niby za blisko pływam. Jakbym nie wierzył w jego siły czy co tam.
No cóż, w tym jednym przypadku mam ten charakter rekina. Krążę wokół smyka mego i czuwam.
A przede wszystkim z dumy pęcznieję.
Co akurat ciało zanurzone w cieczy wspiera. ;)
Wróćmy jednak do tego futbolu, który przez owe trzy tygodnie był naszym sportem numer 1.
Jak już pisałem wyżej, dzienne gry toczyły się na patio. Drużyny
formowały się nie tylko z Tygrysów, ale i z różnych zawodników
najemnych.
Najbardziej uroczym najemnikiem okazała się sześcioletnia Wiktoria.
I znów powtórzę to, co kiedyś pisałem... Marnie musi być z nami,
dorosłymi humanoidami, skoro bez końca frapuje nas polot, bystrość, żelaznoprosta logiczność - no i sprawność! - dzieci. Wiktoria waliła z pierwszej piłki potężniej od chłopaków!
Ano.
I wolejem się popisała.
Ano.
Cud-dziewczyna!
Czego nie przegapił Mały Tygrys...
...i się troszkę zadurzył. :))
Miłość wakacyjna to jest to!
Ale o tym jeszcze napiszę w kolejnych częściach wakacyjnego raportu.
Zmierzając do końca części pierwszej, zadajmy sobie znów kultowe już pytanie...
Czy gra w szachy to jest sport?
Moim zdaniem nie. :D Ale owa gra królewska jest fantastyczną sprawą (co mówię bez wahania, mimo że gram równie bystro co wojennie poturbowany hob-goblin) i Kuba już ją polubił. Zresztą wygrywa z ojcem. Ciągle likwiduje mu Królową. Ech... :/
A czy dostrzegacie ów uroczy pionek rezerwowy? Wszędzie ci najemnicy... ;)
I tym sportowo-niesportowym akcentem zamykam część pierwszą raportu z Trzech tygodni z Tygrysem.
A już w następnym odcinku, zatytułowanym Babysitting, czeka Was prawdziwy dreszczowiec.
W rzeczy samej był to mój dreszczowiec. Okazało
się bowiem, że mnie, zredukowanemu ojcowi z osobowością okapi, przypadł
babysitting z trojgiem żywiołowych dzieciąt...
Ba! I tymże dzieciątkom też dreszczowiec był pisany! W progi domu przybyły dwa przerażające potwory...
Ale o tym już wkrótce.
[A teraz można zaśpiewać Tę pszczółkę...]
:)
CDN
Zawsze mnie to wzrusza- mały lew przy dużym lwie.
OdpowiedzUsuńBo to jest bardzo wzruszające. :)
OdpowiedzUsuńDziękuję Paniom! :-)
OdpowiedzUsuńI tak trzymajcie - wszystkim przeciwnościom na pohybel!
OdpowiedzUsuńHowgh. ;)
OdpowiedzUsuń